zum Ausdrucken exportieren: Hochformat (PDF) Querformat (PDF) | [alle Exportformate zeigen] |
Verfasser [Vorname] | Titel | Sprache | Erscheinung | Kennung | letzte Änderung | Ansicht |
---|---|---|---|---|---|---|
Antoni Grabowski | En Svisujo | Esperanto | Arg-2153-1066 | 2014-06-25 18:53 Manfred | nur diese hinzufügen | |
Juliusz Słowacki, | * W Szwajcarii | Polnisch | Arg-2152-1066 | 2014-06-25 18:47 Manfred | nur diese entfernen |
Juliusz Słowacki,, |
I |
Odkąd zniknęła jak sen jaki złoty, |
Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty. |
I nie wiem, czemu ta dusza, z popiołów, |
Nie wylatuje za nią do aniołów? |
Czemu nie leci za niebieskie szranki, |
Do tej zbawionej i do tej kochanki? |
II |
W szwajcarskich górach jest jedna kaskada, |
Gdzie Aar wody błękitnymi spada. |
Pozwól tam spójrzeć zawróconej głowie. |
Widzisz tę tęczę na burzy w parowie? |
Na mgłach srebrzystych cała się rozwiesza, |
Nic ją nie zburzy i nic ją nie zmiesza; |
A czasem tylko jakie białe jagnię |
Przez tęczę idzie na skraju doliny |
Szczypać kwitnące róże i leszczyny; |
Lub jaki gołąb, co wody zapragnie, |
Jakby się blaskiem pochwalić umyślnie, |
Przez tęczę szybko przeleci i błyśnie. |
Tam ją ujrzałem! i wnet rozkochany, |
Że z tęczy wyszła i z potoku piany, |
Wierzyć zacząłem i wierzę do końca; |
Tak jasną była od promieni słońca! |
Tak pełna w sobie anielskiego świtu! |
Tak rozwidniona zrennicą z błękitu! — |
Gdy oczy przeszły od stóp do warkoczy, |
To zakochały się w niej moje oczy; |
A za tym zmysłem, co kochać przymusza, |
Poszło i serce, a za sercem dusza. |
I tak się zaczął prędko romans klecić, |
Że chciałem do niej przez kaskadę lecić; |
Bo się lękałem, że jak widmo blade, |
Nim dusza ze snu obudzona krzyknie, |
Upadnie w przepaść, w tęczę i w kaskadę |
I roztopi się, i zgaśnie, i zniknie; |
I byłem jak ci, co się we śnie boją, |
Bo jużem kochał, bo już była moją. |
I tak raz pierwszy spotkałem ją samą |
Pod jasną tęczy różnofarbnej bramą; |
Powiew miłości owiał mię uroczy. |
Stanąłem przed nią i spuściłem oczy. |
III |
Poszedłem za nią przez góry, doliny, |
I szliśmy razem u stóp tej lawiny, |
Gdzie śnieg przybiega aż do stóp człowieka |
Spłaszczoną płetwą jak delfin olbrzymi; |
Para mu z nozdrza srebrzystego dymi, |
A Rodan z paszczy błękitnej ucieka. |
Pamiętam chwilę... poranek był skwarny. |
Tameśmy szmerem spłoszyli dwie sarny; |
Te, jakby szczęścia ludzkiego świadome, |
Stanęły blisko złote, nieruchome; |
I utopiły oczów błyskawice |
W kochanki mojej błękitne zrennice; |
I długo patrząc, nieruchome obie, |
Głowy promienne pokładły na sobie. |
Rzekłem: "One się zakochały w tobie!" |
Rzekłem — i za to z ust zamkniętych skromnie |
Najpierwszy uśmiech jej przyleciał do mnie. |
Przyleciał szybko i wrócił z podróży |
Do swego gniazda, do pereł i róży; |
A gdy zobaczył, że oczów nie mrużę, |
Całą jej białą twarz zamienił w różę. |
A wiecie? ani tak za serce chwyta |
Rumieniec kwiatu, co świeżo rozkwita; |
Ani tak oko wędrowca zachwyca |
Gór nadalpejskich śnieżysta dziewica, |
Kiedy od słońca różane ma lica, |
Jak ten rumieniec bez wstydu i grzechu, |
Co się na twarzy urodził z uśmiechu. |
IV |
Odtąd szczęśliwi byliśmy i sami, |
Płynąc szwajcarskich jezior błękitami, |
I nie wiem, czy tam była łódź pod nami; |
Bom z duchy prawie zaczynał się bratać, |
Chodzić po wodach i po niebie latać; |
A ona tak mię prowadziła wszędzie! |
Ach! ona była jak białe łabędzie, |
Była jeziora błękitnego panią; |
Płynęła lecąc — łódź leciała za nią, |
Za łodzią jasność szafirowym szlakiem, |
Za tą jasnością rybek korowody, |
I wyrzucały się aż do niej z wody; |
I z takimeśmy płynęli orszakiem |
Uśmiechając się w błękitu krainie. |
Bo ona była jak wodne boginie: |
Miała powozy z delfinów, z gołębi, |
I kryształowe pałace na głębi, |
I księżycowe korony w noc ciemną... |
I mogła była, co chce, zrobić ze mną. |
V |
Raz — że nie była niebieskim aniołem, |
Myślałem całe długie pół godziny; |
Wyspowiadałem się potem z tej winy — |
Słuchajcie! — Oto przed Tella kościołem |
Pierwsza na kamień wyskoczyła płocha |
I powiedziała mi w głos, że mnie kocha, |
I odesłała mnie znów na jezioro, |
Łódkę mą — piersią odtrąciwszy białą... |
A ja — ach, nie wiem, co się ze mną stało! |
Czy mnie anieli do nieba zabiorą, |
Czy grzmiące fale jeziora pochłoną, |
Czy uśmiechami rozrywa się łono, |
Czy serce jak lód rozegrzany taje, |
Czy dusza skrzydeł anielskich dostaje, |
Czyli w nią wstąpił cały anioł złoty? |
Czyli uśmiechów pełna? czy tęsknoty? |
Wszystkie uczucia gwałtownymi loty |
Na serce spadły, jak gołębi chmura |
Pić łzy i białe w nim obmywać pióra, |
Aby się czyste rozlecieć po niebie... |
Wtem zawołała łódź ze mną do siebie. |
Usłyszała ją łódka i spostrzegła, |
I sama do niej z błękitu przybiegła. |
VI |
Pod ścianą ze skał i pod wieńcem borów |
Stoi cichości pełna i kolorów |
Tella kaplica. Jest próg tam na fali, |
Gdzieśmy raz pierwszy przez usta zeznali, |
Że się już dawno sercami kochamy; |
A pod tym progiem są na wodzie plamy |
Od sosen, co się kołyszą na niebie, |
I od skał cienia; gdzie mówiąc do siebie, |
Wbite do wody trzymaliśmy oczy. |
A pod tym progiem fala tak się toczy, |
I tak swawolna, i taka ruchoma, |
Że wzięła w siebie dwa nasze obrazy |
I przybliżała łącząc je rękoma, |
Chociaż nas tylko łączyły wyrazy. |
Ach! fala taka szalona i pusta! |
Że połączyła nawet nasze usta, |
Choć sercem tylko byliśmy złączeni. |
Fala tak pełna ruchu i promieni, |
Że jednym światła objąwszy nas kołem, |
Zmięszała niby anioła z aniołem. |
Gdy myślę — boleść dręczy mię nieźmierna. |
Falo! niewierna falo! — i tak wierna! |
VII |
Raz mię ów anioł zaprowadził złoty |
Przez jasne łąki do lodowej groty. |
Tam ją obielił dzień alabastrowy; |
I mróz na czole mej jasnej królowéj |
Perłami okrył wszystkie polne róże; |
I ze sklepienia łzy leciały duże; |
A we łzach sylfy z jasnością ogromną |
Deszczem spadały na białą i skromną. |
Słysząc, że ściany płaczą coraz głośniej, |
Cała się szatą okryła zazdrośniej |
I wszystko oczom ciekawym ukradła, |
I jeszcze ręce skrzyżowane kładła |
Na alabastry widne, choć zakryte. |
Tak nieruchoma stała — a koło niej |
Igrały tęcze w blaski rozmaite. |
Ja wtenczas modlić się zacząłem do niej. |
Ave Maria! |
Jak biała róża, kiedy się rozwija, |
Róż pokazuje z piersi odemkniętej, |
Taki rumieniec wyszedł z lica świętej. |
I zamyślona odwróciła głowę, |
Palec na ściany kładąc kryształowe; |
Jak ta, co imię ukochane kryśli |
Lub o błękitnych jakich myślach — myśli. |
Wreszcie się do mnie obróciwszy rzekła: |
"Może za miłość ja pójdę do piekła |
I gdzieś w piekielne wprowadzona chłody, |
Wszczepioną będę w kryształowe lody |
Jako ta bańka z powietrza i z tęczy..." |
"Lecz prawda — rzekła -jeżeli się męczy |
Ta jasność, słońca stworzona promieniem, |
Którą lód w sobie mrozi i zabija, |
Można ją z lodu uwolnić westchnieniem..." |
Ave Maria! |
VIII |
Pójdziemy razem na śniegu korony! |
Pójdziemy razem nad sosnowe bory, |
Pójdziemy razem, gdzie trzód jęczą dzwony! |
Gdzie się w tęczowe ubiera kolory |
Jungfrau i słońce złote ma pod sobą, |
Gdzie we mgle jeleń przelatuje skory; |
Gdzie orły skrzydeł rozwianych żałobą |
Rzucają cienie na lecące chmury; |
O moja luba! tam pójdziemy z tobą. |
A jeśli z takiej nie wrócimy góry, |
Ludzie pomyślą, że nas wzięły duchy |
I gdzieś w niebieskie uniosły lazury; |
Żeśmy się za gwiazd chwycili łańcuchy |
I ulecieli z Pelejad gromadą. |
I tylko po nas potok spadnie głuchy, |
I błyszczącą się łez rzuci kaskadą. |
IX |
Ach! najszczęśliwsi na ziemi nie wiedzą, |
Gdzie duchy skrzydła na ramionach kładną, |
Gdzie jak łabędzie zadumane siedzą; |
Ach! najciekawsi na świecie nie zgadną, |
W jakim szalecie żyłem z moją miłą; |
I wiele nam róż do okien świeciło, |
I wiele wiszeń naokoło rosło, |
Ile słowików na wiszniach się niosło; |
Ile tam w każdą noc miesięczną, bladą, |
Kłóteń słowików płaczących z kaskadą; |
Ile trzód naszych szło na łąkach dzwonić... |
Ach! tego nawet śpiącym nie odsłonić |
Ani pokazać, ani zawrzeć w słowie... |
Łąka i szalet, i wisznie w parowie, |
W takim parowie, że stróż anioł biały |
Rozwijał skrzydła od skały do skały |
I nakrywał ten cały parów dziki, |
Szalet i róże, i nas, i słowiki. |
X |
Lecz nadto było cyprysowej woni |
I nadto barwy, co się w różach płoni; |
I chciała nas już miłość ująć zdradą. — |
Było to rankiem — pomnę — pod kaskadą — |
Byliśmy niczym nie strwożeni — sami — |
Czytając książkę pełną łez, ze łzami. |
Wtem duch mi jakiś podszepnął do ucha, |
Ażebym na nią z książki przeszedł okiem. — |
Była jak anioł, co myśli i słucha — |
I nagle — takim przejrzystym obłokiem |
Rumieniec smutny twarz jej umalował, |
Że nie wiem dotąd, jak się wszystko stało; |
Alem ją w usta różane całował |
I czułem ją tu, na mych rękach, białą, |
Sercem bijącą, brylantową w oczach. |
Wtem nagle — w jasnej kaskady warkoczach |
Coś pomieszało się i coś urzekło; |
Wiatr na nas rzucił całe wodne piekło |
I z kwiatów spłoszył wilgotnymi mgłami. — |
Odtąd jużeśmy nie czytali sami. |
XI |
Odtąd w uśmiechach była dla mnie rzadsza, |
Smutniejsza, cichsza i bielsza, i bladsza. |
W głębszych się coraz zanurzała cieniach |
I obrywała róże na strumieniach; |
Albo przy kaskad naciągniętej lutni |
Stawała słuchać tak jak ludzie smutni, |
Z twarzą spuszczoną; lub sama w ustroni |
Ręce na białą zakładała szyję |
Jak ta, co boi się albo się broni. |
Lub jako gołąb, co w strumieniu pije, |
Do nieba jasnym wzlatywała okiem. |
Już wolnym, sennym błąkała się krokiem |
I jaskółeczek utraciła zwinność, |
I zadumała ją całą — niewinność. |
XII |
Widząc ją taką chciałem bronić siebie |
I rzekłem: "Luba! jak Bóg jest na niebie, |
Z sercaś mi wszystko odpuścić powinna; |
Lilija jedna wszystkiemu jest winna. |
Otoś ty wczoraj w tym źródle, co bije |
Na jasnej łące, myła twarz i szyję; |
A tam za tobą prosta, niedaleka, |
Jak służebnica, co z rąbkami czeka, |
Lilija jedna, cała jasna, w bieli, |
Oczekiwała, aż wyjdziesz z kąpieli. |
Widząc was obie takie białe, w parze, |
Myślałem, że śpiąc o aniołach marzę; |
I drżeć zacząłem, i zadrżałem wszystek, |
I jeden tylko poruszyłem listek, |
Ten listek inne poruszył listeczki, |
I szmer się zrobił — ty wybiegłaś z rzeczki; |
I takeś prędko uciekała zlękła, |
Żeś łonem kwiatu potrąciła pręty; |
I lilijowa wnet łodyga pękła, |
I kwiat z niej upadł twoją piersią ścięty; |
A jam rozważać zaczął z twarzą bladą, |
Jak ten kwiat kruchy, jak ty jesteś zwinna. |
I oto dzisiaj rankiem, pod kaskadą — |
Nie jam był winien — lecz lilija winna". |
XIII |
Płonęła wonna jak kadzidło mirry |
I widać było, że nie wiedząc płonie. |
Głębszymi oczu stały się szafiry |
I prędsza fala białości na łonie, |
I dziwnym ogniem rozpalone skronie |
Wczesne zwiędnienie dawały bławatkom. |
Ona z tych była, co się skarżą matkom, |
I skarżyła się gwiazd cichej gromadzie, |
Gdy do snu księżyc niepełny się kładzie; |
Gdy kwiaty szepcą miłośnie do ucha, |
Co zamyślone, własnych myśli słucha. |
XIV |
Czy ty gdzieś teraz, o miła, z rozpaczą |
Aniołom boskim mówisz rozżalona? |
Jak ci, co mówią skarżąc się — i płaczą, |
Że była burza gromami czerwona, |
Że była grota posępna i ciemna |
I grocie z kaskad kryształu zasłona; |
Że była trwoga w ciemności tajemna, |
Razem niepamięć jakaś boskiej kary; |
I skarga smutna czystych nimf podziemna; |
Że nas tam samych dzień odstąpił szary |
I zastał z twarzą ognistą przy twarzy, |
I ptasząt nas tak obudziły gwary. |
Mówisz ty o tym, jak ta, co się skarży? |
O! nie mów ty tak aniołom, niebieska! |
Bo każda twoja brylantowa łezka |
Jednemu będzie z tych jasnych pożarem. |
Bo ja, ach, gdybym był także aniołem, |
Z rozpromienionym na błękitach czołem; |
I nieskończoność całą miał obszarem, |
I mógł zarządzać gwiazdami wszystkiemi: |
Nie chciałbym gwiazdy niebieskimi świecić, |
Lecz tylko rzucić błękity i lecić, |
I taką jak ty mieć moją — na ziemi. |
XV |
Z groty ta piękna wyjść nie śmiała sama. |
Słońca się może bała na lazurze, |
Że za promienne będzie i za duże |
Albo że będzie jako czarna plama. |
Ale na niebie była z tęczy brama, |
Na wypłakanej rozwieszona chmurze. |
Wyszła. — I naprzód ją zdziwiły róże, |
Że takie były jak wczoraj różowe. |
Zerwała jedną i podniosła głowę, |
I zadziwiła ją ta tęcza ranna, |
Niebios błękitnych przezroczystość szklanna, |
Krążek księżyca tonący w błękicie. |
Zda się, że nowe ją zdziwiło życie, |
Tak w ciszy czegoś słuchała, tak biegła; |
Aż gdzieś w krysztale jeziora spostrzegła |
Na licu swoim przezroczystszą białość, |
Żywszy ust koral i większą omdlałość, |
I uśmiech pełny tęsknoty, i żałość. |
Więc osłoniła się cała w warkoczu |
I więcej na mnie nie podniosła oczu. |
XVI |
Jest chwila, gdy się ma księżyc pokazać, |
Kiedy się wszystkie słowiki uciszą |
I wszystkie liście bez szelestu wiszą, |
I ciszej źródła po murawach dyszą; |
Jakby ta gwiazda miała coś nakazać |
I o czym cichym pomówić ze światem, |
Z każdym słowikiem, z listeczkiem i z kwiatem. |
Jest chwila, kiedy ze srebrzystą tęczą |
Wychodzi blady pierścionek Dyjanny: |
Wszystkie się wtenczas słowiki rozjęczą |
I wszystkie liście na drzewach zabrzęczą, |
I wszystkie źródła jęk wydają szklanny; |
O takiej chwili, ach, dwa serca płaczą, |
Jeśli coś mają przebaczyć — przebaczą; |
Jeżeli o czym zapomnieć — zapomną. |
O takiej chwili z moją panią skromną |
Jużeśmy siedli w naszych progach sielskich, |
Już rozmawiali o rzeczach anielskich. |
XVII |
Jak śpiewający na niebie skowronek, |
Z gór słychać było pustelnika dzwonek. |
Rzekła raz: "Chodźmy do staruszka celi, |
Może rozgrzeszy, może rozweseli, |
Dłonie nam zwiąże i kochać ośmieli". |
Tak mówiąc wbiegła do sosnowej chaty, |
Szybko zamknęła wszystkie okienice, |
Ażeby na nią nie patrzały kwiaty; |
I ustroiwszy się jak gór dziewice, |
Wybiegła do mnie — myślałem, że padnę!... |
Ani jej oczy kiedy takie ładne, |
Ani jej usta takie były świeże... |
Motyla miała czarnego na głowie, |
Ten alabastrów od smagłości strzeże; |
I przeświecony od słońca w półowie |
Na czoło rzuca skrzydła cieniu duże; |
A pod motylem pochowane róże |
Spod czarnej gazy patrzały ciekawe, |
Na pół zamknięte, świeże, jeszcze łzawe; |
Wiedząc, że zawsze strzegę serca strony, |
Złośliwy motyl usiadł przechylony. |
Myślałem, że mu to skrzydło połamię... |
Siadł i na lewe przechylił się ramię. |
I któż by wierzył w przeczucia, co straszą, |
Gdy wyobraźnia cała szczęściem dumna! |
Gdym z góry spojrzał na dolinę naszą, |
Szalet się oku wydawał jak trumna, |
Maleńki, cichy; kiedym spojrzał z góry, |
Nasz ogród z wiszeń jak cmentarz ponury; |
I niespokojne o nas gołębice, |
I zadumane o nas w łąkach trzody; |
Ziemia smutniejsza, błękitniejsze wody, |
Zabite śmierci ćwiekiem okienice; |
Wszystko zaczęło mię straszyć i smucić, |
Jakbyśmy nigdy nie mieli powrócić. |
Szedłem posępny i drżący na góry... |
Jeziora czarne, głazy, śniegi, chmury; |
Girlandy z orłów na błękitnym lodzie, |
Słońce czerwone jak krew o zachodzie, |
Dom pustelnika śniegiem przysypany |
I dwa ogromne na straży brytany, |
Krzyżyk na celi, gdzie siadały gile, |
Cela, pustelnik stary, księgi w pyle — |
Wszystko to dzisiaj już podobne snowi... |
Pamiętam tylko, że promień zachodu |
Cały się na twarz rzucał Chrystusowi, |
Kiedy na palec jej zimny jak z lodu |
Kładłem pierścionek |
XVIII |
Gaje! doliny! łąki i strumienie! |
O nie pytajcie wy mię, smutne, o nią. |
Są łzy, co mówić na zawsze zabronią. |
A kiedy mówię, wpadam w zamyślenie; |
I widzę jasne, błękitne spojrzenie, |
Co się zaczyna nade mną litować, |
I widzę usta, co mię chcą całować, |
I drżę — i znów mię ogarną płomienie. |
I nie wiem, gdzie iść? i gdzie oczy schować? |
I gdzie łzy ukryć? i gdzie być samotnym? |
I staję blady, i kreślę jej rysy; |
Lub imię piszę na piasku wilgotnym; |
Lub błądzę między róże i cyprysy |
Jak człowiek, który skarb drogi postrada, |
Zmysły utracił i płacząc usiada |
Tam, kędy urny na grobowcach siedzą; |
Myśląc, że groby o niej co powiedzą. |
XIX |
Jest pod moimi oknami fontanna, |
Co wiecznie jęczy zapłakanym szumem; |
Jest jedne drzewo, gdzie harfowym tłumem |
Żyją słowiki; jedna szyba szklanna, |
Gdzie co noc blada zaziera Dyjanna |
I czoło moje smutnym blaskiem mami. |
I tak mię budzą zalanego łzami, |
Te drzewo, księżyc ten i ta fontanna. |
I wstaję blady, przez okno wyzieram |
Słuchając różnych płaczów na dolinie. |
Słowiki jęczą i fontanna płynie, |
Mówią mi o niej -ja serce otwieram |
I o śmierć prędką modlę się z rozpaczą, |
I schnę, i więdnę — i ach, nie umieram... |
I co dnia budząc mnie fontanny płaczą. |
XX |
Kiedy się myślą w przeszłości zagłębię, |
Nie wiem, jak sobie jej postać malować? |
Czy kiedy przyszła śpiącego całować |
Jak z rozwartymi skrzydłami gołębie? |
Czy wtenczas, kiedy uciekała trwożna? |
Czy gdy na jedną ze mną księgi kartę |
Wbijała oczy błękitne, otwarte, |
Na każde moje spojrzenie ostrożna? |
Czy kiedy wiejskim otoczona dworem |
Chodziła gdyby zaklęta królowa? |
Czy kiedy cicho uśnie pod jaworem? |
Czy kiedy goni? czy kiedy się chowa |
W księżyca blasku biała — lub wieczorem |
Od Alp na śniegu różowych — różowa? |
XXI |
Skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświecą, |
Tam pójdę, aż za ciemnych skał krawędzie. |
Spojrzę w lecące po niebie łabędzie |
I tam polecę, gdzie one polecą. |
Bo i tu — i tam — za morzem — i wszędzie, |
Gdzie tylko poszlę przed sobą myśl biedną, |
Zawsze mi smutno i wszędzie mi jedno; |
I wszędzie mi źle — i wiem, że źle będzie. |
Więc już nie myślę teraz, tylko o tem, |
Gdzie wybrać miejsce na smutek łaskawe, |
Miejsce, gdzie żaden duch nie trąci lotem |
O moje serce rozdarte i krwawe; |
Miejsce, gdzie księżyc przyjdzie aż pod ławę |
Idąc po fali... zaszeleści złotem |
I załoskocze tak duszę tajemnie, |
Że stęskni — ocknie się i wyjdzie ze mnie. |
Verfasser dieses polnischen Gedichtes ist Juliusz Słowacki,. Pri la verkinto la vikipediejon http://eo.wikipedia.org/wiki/Juliusz_Słowacki. |